niedziela, 24 sierpnia 2014

IV. Koncertowe łóżko.


Nadszedł dzień, w którym miałam zobaczyć ukochaną grupę, grającą na żywo w niewielkim, przytulnym barze. Chyba lepiej nie można było sobie tego wyobrazić. Od samego rana wsłuchiwałam się w ich stare płyty. Utwierdzałam się w tym, jak bardzo wielbię Aerosmith. A wszystko to dzięki tacie. Wiele zawdzięczałam temu człowiekowi. Co prawda nigdy się mną zbytnio nie interesował, był wolnym duchem, jednak to on odkrył przede mną świat otwarty na piękno wychodzące ze sztuki oraz przyrody. To dzięki niemu jestem taka jaka jestem. Mama również wiele wprowadziła do mojego życia, jednak nie w tak dużym stopniu jak tata. Może dlatego, że kiedy się urodziłam zniknęła cząstka jej samej. Nieco ustatkowała z życiem hippiski i zajęła się mną. Czasami czułam się winna. Jakbym ukradła jej wolność. Zawsze zapewniała mnie, że tak nie było... Ja swoje jednak wiedziałam.


"All your love I miss lovin'
    All your kiss I miss kissin' "

Steven właśnie rozpoczynał śpiewać "All Your Love". Wybierając ciuchy, śpiewałam razem z nim. Zakopałam się w szafie, nie wiedząc co ubrać. Zazwyczaj się nad tym nie zastanawiałam. Brałam to co pierwsze wisiało na wieszaku. Tym razem postanowiłam jednak pomyśleć nad ubiorem. Miałam już w głowie swoje ukochane dżinsowe spodenki z podwyższonym stanem, coś a'la lata 60-te i do tego postrzępiony top z logo zespołu. Oczywiście na rękach nieodłączne bransoletki, a na nogach kowbojki. Stwierdziłam, że tak ubrana czułabym się komfortowo, a to na koncercie jest raczej najważniejsze. Czuć się jak w niebie. Moje niebo miało nadejść za godzinę, więc musiałam się spiąć. Szybko poleciałam do łazienki i tam pomalowałam oczy. Nieco mocniej niż zazwyczaj. We włosy wplotłam dwa długie, kolorowe pióra. Jeszcze tylko popsikałam się perfumą i łapiąc torbę, wybiegłam z domu. Nie chciałam się spóźnić. Na szczęście nie musiałam na nic czekać. Zamówiona taksówka czekała na mnie pod domem, a kiedy ruszyliśmy nie było korków, tak więc na miejscu pojawiłam się w tempie wręcz błyskawicznym. Zapłaciłam kierowcy i wyszłam z pojazdu. Na chodniku czekało już mnóstwo narodu. Steven wytłumaczył mi, jak minąć te kolejki. Według jego instrukcji kierowałam się na tyły budynku, gdzie znajdowały się drzwi, a przy nich ogromny ochroniarz. Nie za bardzo wiedziałam co do niego powiedzieć. Tej kwestii ze Stevenem nie omówiłam. Chyba nie miałam wyboru i musiałam powiedzieć tą pierwszą wersję, ustaloną w sklepie Marley'a. 
- Dobry wieczór, panie... - Spojrzałam na jego plakietkę, na której widniało jego imię. - Panie James. Ja jestem od Stevena. Nie wiem, może coś panu o mnie mówił? 
-Może mówił, może nie. Nie mam pewności czy jest pani odpowiednią osobą. Wejście tylko na tajne hasło. - Uśmiechnął się do mnie cwaniacko, a ja nie miałam pojęcia czy specjalnie chciał to ode mnie usłyszeć, czy po prostu miał  taki nakaz.
- Steven ma dużego. To jest to hasło? - Uśmiechnęłam się głupkowato, mając nadzieję, że trafiłam.
- Proszę tutaj. - Otworzył mi drzwi, a ja z bananem na twarzy ruszyłam przed siebie. A jednak, to było to! Oj Tyler, Tyler...
Z korytarza dobiegały głosy wielu osób. Ludzie od sprzętu wrzeszczeli coś między sobą, a w garderobie Toma słychać było odgłosy... miłości, że tak to ładnie ujmę. Steven i Joe siedzieli gdzieś w kącie korytarza rozmawiając między sobą, śmiejąc się co chwila. Ten pierwszy, kiedy tylko mnie zobaczył zerwał się i przywitał całusem w policzek.
- To jest Angel, jak mniemam. - Dołączył się do nas Joe.
- Zgadza się, miło mi. - Podałam mu rękę, a on uśmiechnął się w ten charakterystyczny dla siebie sposób.
-Słyszałem, że jakieś staniki mają dzisiaj latać, coś takiego. - Podniósł do góry brwi, a ja wybuchnęłam śmiechem. Przypomniało mi się o czym mówił Tyler w sklepie Emily.
- Oj mój Joe, kochany Joe... Czy ty złamasie serio myślisz, że ten stanik będzie dla ciebie?! - Steven zmierzył go wzrokiem, który dosłownie potrafiłby zabić.
- Stanik? Wszystkie staniki należą do mnie! - Zza rogu wyszedł zziajany Tom. Z nim również się przywitałam. Wyglądał na bardzo sympatycznego kolesia. Zresztą z opowieści Stevena, taki właśnie był. To on zawsze łagodził konflikty, zamieniając je w żart. Miał coś w sobie, co działało uzdrawiająco na zespół. Gdyby nie ten człowiek Aerosmith na samym początku byłoby już pozamiatane.
- Staniki stanikami, wychodzimy! - Krzyknął Brad, który najprawdopodobniej cały czas siedział za stojakami z gitarami, przysłuchując się rozmowie. - Cześć Angel! - Krzyknął, machając do mnie ręką. Zdążyłam odmachać i tyle ich widziałam. Wyszli na scenę, a ja żeby mieć lepsze widowisko opuściłam backstage i udałam się przed same barierki. Steven wydzierał się do publiczności, aby podsycić atmosferę, trzęsąc wychudzonym tyłkiem na każdą stronę świata.Dopiero teraz zwróciłam uwagę na jego ubiór, jak zawsze ekscentryczny. Opięty na ciele kombinezon, taki jak ubierał jeszcze na początkach kariery, masa naszyjników, bransoletek i pierścionków. Przyjemnie było go takiego widzieć. Jakbym była na koncercie co najwyżej z 76'.
Rozpoczęli show od energicznego Toys In The Attic. Chyba lepiej nie można było sobie tego wymarzyć. Cała publika oszalała i skacząc pod niewielkim podestem, śpiewała tekst piosenki. Ja mimo niewielkich umiejętności wokalnych również to robiłam. Jak małe dziecko cieszyłam się z każdej sekundy spędzonej w tym niewielkim klubiku. Tańczyłam z tłumem, nie patrząc nawet na swoje fobie. Przecież zawsze bałam się takiego ścisku przy tak ogromniej liczbie osób. A tu proszę, nawet o tym nie myślałam, bo za bardzo pochłaniała mnie muzyka. Aerosmith grało już "Back In The Saddle". Steven charakterystycznie wykrzykiwał słowa, pochylając się w stronę publiczności. I mi udało się przybić mu piątkę. Zaśmiałam się, kiedy puścił oczko, a dziewczyny obok niemal umarły z zachwytu. Z drugiej strony sceny dobiegały jeszcze głośniejsze piski, kiedy to Joe pozwolił fanom dotknąć na zakończenie utworu jego gitary. Magia.
- Dawno nie graliśmy w takich klubach. - Zachrypnięty głos Stevena przeszył cały klub. - To ma klimat, tu jest ten blues. - Mówił między przerwami w piciu wody, bądź czegoś innego o takim samym kolorze. - I ta publiczność, dajmy czadu! Yeah! - Krzyknął do ludzi wpatrujących się w niego jak w boga. Nie trzeba było dużo mówić, aby w klubie wybuchnęła wrzawa krzyków, oklasków, pisków. Powoli czułam jak zdzieram sobie gardło, jednak nie tym się martwiłam. Cholernie mocno wciągnął mnie kolejny utwór. Ostro zagrane "Rats In The Cellar" było czymś w rodzaju miodu na uszy. Kolorowe światła zmieniane w rytm wybijany przez Joey'a wręcz czarowały. Mogło się od tego nawet zakręcić w głowie. Tysiące barw zmieniane dosłownie co sekundę. Nie potrzeba było zielska, aby czuć się przyćpanym. W tak pięknym stanie bawiłam się jeszcze przez godzinę, po czym trzeba było przystopować. Na malutką scenę wciśnięto fortepian za którym usiadł spocony od ciągłych skoków Steven. Wiadomo było co się szykuje. Już na samym wstępie wyciągnęłam zapalniczkę, inni ludzie zrobili to samo.
- Chciałbym dedykować tą piosenkę wszystkim osobom, które potrafią śnić i uśmiechać się do życia.- Jego ton głosu był teraz łagodny. Wzrokiem błądził po tłumie, a kiedy mnie znalazł na jego twarzy pojawił się lekki uśmiech. Zaczął grać. Na sali było cicho, wszyscy wsłuchiwali się w dźwięki fortepianu jak zahipnotyzowani, lekko kołysząc się na boki. Steven zaintonował "Home Tonight", które płynnie przeszło w uczuciowe "Dream On". Chyba każdy trzymał w górze zapalniczkę i śpiewał razem z wokalistą. Nie uchroniłam policzków przed łzami, które mimowolnie kapały mi na koszulkę. Rozkleiłam się, mimo że nie chciałam. Po prostu ten utwór miał dla mnie ogromną wartość sentymentalną, a zespół wykonywał go jeszcze z takim zaangażowaniem. Piosenka powoli miała się ku końcowi, światła były powoli przygaszane. Na scenie zapanowała ciemność i cisza, która jednak nie miała prawa długo trwać. Ludzie chcieli bisów, ja również. Aerosmith nie pozwoliło nam czekać. Joey ponownie wskoczył za perkusję, Brad i Joe chwycili wiosła, a Tom bas. Rozbrzmiał mój hymn "Mama Kin". Poczułam jak serce przyspiesza tempa, a krew wrze w żyłach. Skakałam jak nienormalna wrzeszcząc całą piosenkę. Miałam ochotę ich wszystkich wyściskać za takie zakończenie. Zgodnie z obietnicą, kiedy schodzili zabrałam się za ściąganie stanika. Na szczęście nie trwało to długo i czarny, koronkowy biustonosz poleciał prosto na scenę. Steven złapał go, uśmiechając się od ucha do ucha. Tuż po mojej bieliźnie na podeście znalazło się morze takich cacek. Tom i Joey zbierali je jakby kradli właśnie kilka milionów. Po chwili dołączyła się do nich reszta zespołu. Wyglądało to trochę, jakby robili sobie zawody. Jednak po jakimś czasie dali sobie spokój z morzem staników i zeszli do kulis. Ruszyłam za nimi. James pilnujący teraz tej części klubu bez problemu mnie wpuścił i mogłam zobaczyć się z muzykami.
- I jest stanik! - Krzyknął Steven, wychodząc zza rogu.
- O i to całkiem fajny. - Skomentował Tom, oglądając go z każdej strony. - I całkiem spory... Angel musi mieć dobre cycki. - Przymierzył go do swojej gołej klaty, po czym dostał z łokcia w żebra od niezadowolonego bruneta.  Myślałam, że padnę oglądając zaistniałą sytuację. A żeby tego było mało, Joey mknął korytarzem ze związanym biustonoszami Bradem. Za nimi wlókł się Joe, który strzelał w niego z ramiączek.
- Gdybym wiedziała jaką radość wam to przynosi, kupiłabym pół sklepu z bielizną. - Rzuciłam opierając się o ścianę. Nagle wszystkie spojrzenia skierowały się na mnie. Było to dość... dziwne? Ale nie krępowało mnie do tego stopnia, abym miała stamtąd zaraz spieprzyć. Podeszłam do nich i pogratulowałam show. Chwilę porozmawialiśmy o pierdołach, aby dojść do jednego wniosku, a mianowicie że trzeba opić tak wspaniały koncert. Razem ruszyliśmy do ich wspólnej jak się okazało garderoby, gdzie zaczęła się zabawa. Przyjemnie siedziało się w takim towarzystwie. Każdy z chłopaków ze mną rozmawiał, chociaż momentami miałam wrażenie, że chętniej konwersują z moimi cyckami.
Piliśmy kolejne drinki, a rozmowa stawała się coraz luźniejsza.
- Zagrałbym w coś. - Rzucił Tom. - Może mamy jakieś karty?
- Rozbierany poker! - Wyskoczył Brad, który przed chwilą spał za kanapą, a nagle się przebudził.
- Nie będziemy damy rozbierać ty łosiu! - Hamilton rzucił mi serdeczne spojrzenie, a ja tylko się zaśmiałam. W sumie pomysł gry w karty nie był taki głupi. Cóż raz się żyje. Może będę tego żałować, ale równie dobrze może będę to miło wspominać. Trzeba próbować życia, kiedy jeszcze można. Masz okazję? Łap ją bez zastanowienia.
- Możemy grać, bo jestem dobra w te klocki i to wy będziecie tyłkami świecić. - Posłałam im cwaniackie spojrzenie, rzucając tym samym rękawicę. Szykowała się niezła bitwa, patrząc po minach chłopaków. Każdy był zadowolony, tylko Steven jakiś taki zamyślony. Nie za bardzo wiedziałam czemu. Na szczęście już po chwili mu przeszło i wykazywał się dużym entuzjazmem. Typowy Tyler. Joey podczas rozmowy zdradził mi, że brunet ma czasami takie zmiany nastrojów. Po prostu trzeba się do tego przyzwyczaić.
- W takim razie gramy, tylko skombinuję karty. - Joe wyszedł na moment i już po chwili wrócił z całą talią w dłoniach. - Tylko wiecie, tutaj nikt w nic nie gra, jasne? - Wszyscy mu przytaknęli i zaczęliśmy grać. Pierwszy na odstrzał poszedł biedny Brad, a raczej jego buty. Chwilę później bez spodni siedział już Tom.
- Nie wiem czy rozsądnie było ściągać koszulkę przed taką grą. - Spojrzałam na niego znad kart.
- A ty nie masz stanika moja droga. - Uśmiechnął się chytrze, nie spuszczając oczu z gry.
- Młodym być, wolnym być, głupim być. - Zanucił Steven, podsumowując naszą wymianę zdań.
- To chyba będzie moje nowe motto. - Rzuciłam, bardziej zgłębiając się w te słowa. Przemawiały do mnie, chociaż były banalną składanką kilku wyrazów. Mogłam w nich dostrzec coś prawdziwego. Kiedyś to sobie gdzieś zapiszę.
- Ha! Angie zrzuca koszulkę! - Rzeczywiście musiałam coś zrzucić, bo nieźle się zagapiłam. Co prawa nie był to top, ale kowbojki. Perry posłał mi rozczarowane spojrzenie, a ja w odpowiedzi pokazałam mu tylko język. Zabrałam się za grę i całkiem dobrze mi szło. Popijając drinka oglądałam jak wszyscy po kolei pozbywając się koszulek, spodni i biżuterii. Zabawnie było widzieć piątkę idoli  w samych bokserkach, kiedy ja miałam na sobie jeszcze połowę ubrań. 
- Coś cienko wam idzie. - Zaśmiałam się patrząc na ich skupione miny. - Może chwila przerwy? - Każdy mi przytaknął i wróciliśmy z podłogi na miękkie kanapy. Joe siadając obok mnie, zaproponował zielsko. Bez jakiegokolwiek zawahania, zgodziłam się na zapalenie jointa. Po takich miękkich narkotykach, zawsze czułam się lepiej. Taka wyluzowana, wolna. Tym razem też chciałam się tak poczuć. Perry zapalił razem ze mną. Zaciągałam się powoli, obserwując pomieszczenie. Dopiero wtedy ujrzałam stertę winyli leżącą na znajdującej się naprzeciwko nas półce. Podeszłam bliżej i zaświeciły mi się oczy. Tyle cacek dookoła. Krążki Deep Purple, Led Zeppelin, The Beatles, Dire Straits i wielu, wielu innych cudownych zespołów. Obróciłam się za siebie i spotkałam wzrok Stevena. Gestami zapytałam się, czy mogę coś włączyć, a on bez wahania się zgodził. Wybrałam nieopisane, czarne opakowanie. Zawsze lubiłam niespodzianki. Wyciągnęłam winyl i podłożyłam go pod igłę. Adapter wydał pierwsze dźwięki "Black Night" Deep Purple. Wróciłam na miejsce i przymykając oczy rozkoszowałam się głosem Iana, kiedy coś włochatego opadło mi na ramię. Otworzyłam jedną powiekę i ujrzałam blond czuprynę, należącą do Toma. Głowę miał na moim barku, a nogi na udach niekontaktującego już Brada. Chyba wszyscy mieli na dzisiaj dość. Dostali złotym strzałem cioci whisky i odfrunęli. Nie dziwiłam im się, w końcu przygotowania do koncertu, show, a potem spotkanie z taką paplającą non stop fanką jak ja nie należało do prostych, relaksacyjnych rzeczy. Mieli prawo być wyczerpani.
Uśmiechałam się widząc jak każdy z nich po kolei mruży oczy. Steven walczył do końca i się nie poddawał. Wstał z kanapy i ubrał spodnie, koszulkę oraz masę bajerów, które nosił na szyi, nadgarstkach, dłoniach, po czym złapał mnie za rękę i delikatnie chwiejnym krokiem wyprowadził na zewnątrz.
- Zaraz załatwię tym pijakom powrót do domu - Mruknął, patrząc w stronę drzwi z lekkim uśmiechem. Wtedy uświadomiłam sobie, jak cholernie kocha swoich członków zespołu. Wydawało mi się, że traktuje ich jak braci. W sumie to tak nawet się zachowywali. Jak jedna, wielka rodzina.- Angel?
-Tak? - Zatrzepotałam rzęsami, wracając do świata żywych. Trochę się zamyśliłam.
- Nie chciałabyś może jechać dzisiaj do mnie? - Spojrzał swoimi ciemnymi oczyma w taki sposób, że żadna laska nie byłaby w stanie odmówić.
- Steven, wiesz że jestem wolną osobą, ale nie jestem groupie, ani pieprzoną panią do towarzystwa. - Wytłumaczyłam mu z uśmiechem na ustach, na spokojnie, delikatnie, bez nerwów.
- Ale ja wcale nie myślałem o... Nie o to mi chodziło. - Tłumaczył się w taki sposób, że mogłabym mu uwierzyć. - Po prostu nie chcę być sam. - Spuścił wzrok, a mnie coś tknęło. Od razu widziałam jak posmutniał i to raczej nie był trik do pozbawienia mnie majtek.
- A masz przynajmniej ładny ogród w tej swojej posesji? - Uśmiechnęłam się szeroko, opierając ciało o ścianę. Reakcja Tylera była cudowna, prawie jak u siedmioletniego chłopca, który dowiedział się, że jednak dostanie samochodzik. Złapał mnie za rękę i poprowadził do zamówionej wcześniej taksówki. W aucie panowała przyjemna cisza, która pozwoliła mi ochłonąć po koncercie i afterparty.
- Jesteśmy, należy się 25 dolarów. - Otworzyłam oczy, słysząc głos taksówkarza. Pierwsze co udało mi się zobaczyć, to ogromy, biały dom zbudowany w dość nowoczesnym stylu. Dookoła wysokiego płotu rosły zielone sosny, zakrywające prawie wszystko co znajdywało się na podwórku. Wiadomo, dla gwiazdy prywatność jest na wagę złota.
Kiedy brunet zapłacił, wyszliśmy z wozu i udaliśmy się do willi. O dziwo nie weszliśmy głównymi drzwiami, tylko kierowaliśmy się na tyły domu. Mogłam podziwiać piękny ogród, który był naprawdę zadbany. Idealnie równo posadzone kwiaty,  wyłożone kamyczkami ścieżki bez ani jednego chwasta, perfekcyjnie przycięta trawa. Chyba pan Tyler lubił porządek i harmonię, jeśli chodzi o miejsca do wypoczynku. Najlepiej jednak prezentował się sztuczny strumień idący przez pół ogrodu, kończący się niewielkim stawikiem, w którym pływały japońskie karpie koi. Cisza i spokój, jedynie słyszalny był relaksujący plusk wody. Mogłabym nawet mieszkać w takim ogrodzie.
- Pięknie tutaj masz. - Uśmiechnęłam się, obejmując wszystko wzrokiem.
- Pokażę ci resztę domu. - Otworzył drzwi tarasowe i weszliśmy do środka. W salonie również panował porządek. Wszystko urządzone z pomysłem, ładnie się prezentowało. Najbardziej urzekła mnie jednak ścianka z winylami. Było ich chyba z tysiąc. Od wyboru do koloru. - Włącz coś sobie, bo widzę jak świecą ci się oczy. - Zaśmiał się cicho i poszedł do kuchni. - Jesteś głodna, może coś przekąsimy? - Dobiegło z oddali.
- Nie, dziękuję. - Odpowiedziałam, dalej mając nos w albumach Stevena. Musiałam przyznać, że jego gust muzyczny był nienaganny. Było tam wszystko zaczynając od Mozarta czy Chopina, aż po AC/DC i Alice Coopera.
- A może chcesz się wykąpać, co?
- Tego nie odmówię. - W końcu wybrałam płytę Queen "A Night At The Opera". Steven powiedział, że spokojnie mogę sobie zabrać ją do łazienki. Tak też zrobiłam. Tam brunet pokazał mi co i jak i mogłam się kąpać. Do wyboru była wanna lub prysznic. Oczywiście wybrałam to pierwsze, bo tego wieczoru brzmiało jakoś tak bardziej kusząco. Nalałam wody, dodałam trochę płynu różanego i weszłam do środka. Ciepła woda jakby zmyła ze mnie wszystkie emocje. Duchem uleciałam gdzieś na inną planetę i  na tej nieobecności spędziłam pół godziny, po czym stwierdziłam że chyba pora wracać. Chwyciłam przeznaczony dla mnie ręcznik i dokładnie się nim wytarłam. Przypomniało mi się, że nie mam nic na zmianę. Żadnych ubrań, w których mogłabym spać. Zaczęłam rozglądać się po łazience, kiedy ujrzałam krótki spodenki i koszulkę z malutkimi logo Aerosmith. Nawet o tym Steven pamiętał. Uśmiechnęłam się do siebie i ubrałam piżamę. Będąc już gotową, wyszłam z zaparowanego pomieszczenia i na korytarzu spotkałam pana idealnego Tylera., który właśnie śmigał w fikuśnych kapciach, myjąc zęby. 
- Gdzie chcesz spać? - Uśmiechnął się, o mało co nie wypluwając całej pasty na podłogę.
- Gdzieś gdzie nie będę przeszkadzać. - Podrapałam się po głowie. Dopiero teraz dostrzegłam, że to nie był najlepszy pomysł. Chyba naprawdę jestem postrzelona, aby spać u idola, zaledwie po trzech spotkaniach. Eh, trudno. Raz się żyje... Coś za często to sobie ostatnio powtarzam.
- Możesz spać nawet w mojej sypialni, mi na pewno nie będziesz przeszkadzać. 
- Nie chcę robić kłopotu. - Przetarłam oczy, które powoli zamykały mi się ze zmęczenia. Ledwo co stałam na nogach i kręciło mi się w głowie, ale to pewnie za prawą alkoholu, który jeszcze gdzieś pływał sobie w żyłach. 
- Nie będziesz, chodź. - Powlokłam się za Steviem na piętro, prawdopodobnie do jego sypialni. Była całkiem pokaźnych rozmiarów, urządzona w niebiesko- srebrnych barwach z ogromnym łóżkiem nad którym wisiał jedwabny baldachim. - Tutaj śpisz. - Oznajmił zdecydowanie. 
- A ty gdzie śpisz? 
- W salonie. 
- Nie ma mowy, śpisz ze mną! Jakkolwiek to brzmi. - Rzuciłam pewnie, siadając na miękkiej pościeli. Oczy Stevena były pełne obawy. - Tak, jestem tego pewna. - Uśmiechnęłam się i położyłam głowę na poduszce. Brunet położył się po drugiej stronie łóżka i zgasił światło. Mimo ciemności, widziałam jego ciemne oczy, w których odbijało się światło księżyca. 
- Wierzysz w przyjaźnie damsko- męskie? - Zapytał po chwili ciszy. 
- No pewnie. To bardzo fajna spraaawa... - Wypowiadając ostatnie słowo ziewnęłam. - Matko, przepraszam. Zasypiam jak niemowlak. 
- W takim razie dobranoc, kwiecistych snów. - Wyszeptał ciszej i zamknął oczy. 
- Tobie również. - Odpowiedziałam i już po chwili odleciałam.


~*~

Zegar wskazywał czwartą nad ranem, kiedy ja dalej wpatrywałem się w jej śpiącą twarz. W tym momencie jej imię wydawało się być adekwatne do wyglądu. Miękkie blond włosy spadające na drobne ramiona, długie rzęsy, ponętne usta. Miałem ją przy sobie. Widziałem jak spokojnie oddycha, uśmiechając się lekko. Robiła to nawet przez sen. W środku mnie było gdzieś takie dziwne wrażenie, że to właśnie ta dziewczyna powinna tu zasypiać co wieczór. Może to zbyt pochopne słowa, bo znałem ją dopiero od niedawna, ale tak podpowiadał mi jakiś wewnętrzny głos, kiedy tylko na nią spoglądałem. 
- Steven? - Mruknęła cicho, mając wciąż zamknięte oczy. Chyba mówiła przez sen. Po chwili zbliżyła się do mnie i wtuliła w klatkę piersiową. Szczerze mówiąc, to po raz pierwszy nie wiedziałem co zrobić. Objąć ją, czy tak zostawić? Obiecałem, że nic nie zrobię bez jej zgody i chciałem dotrzymać słowa. Tylko lekko przykryłem nas kołdrą i wtulając się w nią delikatnie, przymknąłem oczy. Brakowało mi tego uczucia. Jeszcze raz spojrzałem na Angel, po czym zasnąłem. 

_______________________________________________

Mam pewną informację, która może kogoś zainteresuje. Mianowicie chcę rzucić pisanie na większą skalę i pisać dla siebie. Widzę, jak powoli znika zainteresowanie moimi blogami, tym co piszę. 
Na razie cały czas myślę, aby później nie żałować decyzji. Tak czy inaczej, to chyba tyle ode mnie. 
Pozdrawiam.

piątek, 15 sierpnia 2014

III. Marzenia wiszą na stromych klifach.


Było późno. Dokonywałam ostatnich poprawek, zaciągając się zapachem perfum pomieszanych z dymem papierosowym oraz słuchając krążka Rolling Stones'ów, leniwie odtwarzanego przez wysłużony już adapter mamy. Jeszcze tylko podmalowałam rzęsy i mogłam wychodzić. Nie potrafiłam uwierzyć w to co się działo. Szłam właśnie na spotkanie ze Stevenem Tylerem! Gdybym to usłyszała parę dni temu, zapewne śmiałabym się jak głupia, pukając palcem w czoło. A teraz stało się. Czekał na mnie pod domem w swojej pięknej, czarnej Corvette, której lśniący lakier połyskiwał w blasku morza neonów. Wsiadłam do środka i od razu usłyszałam dzieło Hendrixa "Bold As Love".
- Witam piękną panią. -Uśmiechnął się szeroko, spoglądając mi prosto w oczy.
- Dobry wieczór. - Odpowiedziałam równie niskim tonem co on. Już na wstępnie czułam się swobodnie w jego towarzystwie. Mogłam być sobą.
- Powiedz mi gdzie jedziemy. Wolisz restaurację czy bar? - Zabawnie podniósł do góry jedną brew. Szczerze mówiąc to obie propozycje były kuszące, zwłaszcza u boku Stevena.
- Chyba w barze będę czuła się swobodniej. Nie lubię, kiedy wyrafinowane baby ubrane w futra z biednych zwierząt siedzą koło mnie i rozmawiają o jakiś nudnych sprawach. - Skrzywiłam się na samą myśl o atmosferze panującej w takim lokalu. Nie lubiłam tych miejsc, bardzo.
- W takim razie kierunek Sunset. - Ruszył swym pięknym wozem, który wydawał ciche pomruki wychodzące z nie bylejakiego silnika. Zakochałam się w tym cacku. Miało swoją duszę.
Przemierzaliśmy kolorowe uliczki Los Angeles, wsłuchując się we wspaniały głos Janis, która wykonywała "Summertime". Steven co chwila pomrukiwał, dodając tym samym coś od siebie. Spoglądałam na niego ukradkiem i widziałam tą radość z muzyki, jaka od niego emanowała. Pod tym względem byliśmy prawie identyczni. - I jesteśmy. - Wyłączył silnik i wysiadł z samochodu. Zabrałam torebkę, kiedy otworzył mi drzwi. Prawdziwy dżentelmen.
-Dziękuję. - Uśmiechnęłam się, na co odpowiedział mi tym samym. Pewnie złapał mnie za rękę i poprowadził do klubu. Nie było w nim za dużo ludzi, więc było czym oddychać. Zajęliśmy stolik najbardziej oddalony od sceny, przy którym mielibyśmy czas porozmawiać na spokojnie, nie martwiąc się o fanki. W tle tuż za nami leciała piosenka The Doors "LA Woman", zresztą moja ulubiona, kiedy popijaliśmy zamówione drinki.
- Powiedz mi coś o sobie. - Odstawił szklankę na blat i przysunął się bliżej.
- Co chcesz wiedzieć? Od razu ostrzegam, że wszystkiego to bym nie była w stanie opowiedzieć, więc proszę konkrety.
- Co lubisz robić? Tak ogólnie... Co sprawia ci największą przyjemność? - Mówił niskim tonem, który był ledwo słyszalny pośród klubowych dźwięków. Musiałam się nieźle wysilać żeby cokolwiek zrozumieć.
- Uwielbiam grać na gitarze. To zawdzięczam akurat mojemu tacie, który jest hipisem. Zaraził mnie miłością do muzyki, no i po części też do przyrody. To kolejna rzecz którą uwielbiam. Zawsze w wolnym czasie udaję się do parku, gdzie mogę się zrelaksować. Ewentualnie wyjeżdżam z Los Angeles , aby pojeździć na koniach. A tak jeszcze poza tym, to kocham robić zdjęcia. Prawie nigdy nie rozstaję się z aparatem. - Mówiłam z lekkim podekscytowaniem, a brunet słuchał z zainteresowaniem, co jakiś czas podnosząc ku górze jedną brew. Wydaje mi się, że był to taki jego tik. Udało mi się też zauważyć, że prawie cały czas, kiedy siedział wybijał jakiś rytm.
- A ty Steven co lubisz robić? Pewnie wolnego czasu masz mało, ale jak już jest, to?
- Teraz się troszkę uspokoiłem i nie robię zbyt wielu szalonych rzeczy, chociaż jeszcze mi czasami odwala, jednak rzadko. Interesują mnie sporty wodne i przesiadywanie w parku, ewentualnie w ogrodzie i słuchanie muzyki. To cholernie inspiruje. Wiele utworów powstało właśnie w takich okolicznościach. No co prawda wiele było też po różnych proszkach. Pieprzony Perry załatwiał mi jakieś gówno z ulicy, po którym zachowywałem się jak orangutan wypuszczony z klatki pobliskiego zoo. - Zaśmiałam się widząc jego zniesmaczenie. - To nie jest śmieszne. Przez tego kutafona przystawiałem się do sześćdziesięcioletniej sąsiadki! O mały włos, a posunął bym się za daleko, bo ta pani nie miała nic przeciwko. Toż to by była nekrofilia, tyle że za życia! - Uderzył się z otwartej ręki w czoło, po czym razem zaczęliśmy się śmiać. Steven opowiadał mi jeszcze kilka takich historii z życia wziętych, a czas mijał nie ubłagalnie szybko. Bar wypełniał się coraz to większą liczbą osób. Nie zwracaliśmy na to za bardzo uwagi. Oboje byliśmy już lekko wstawieni i nie interesowało nas nic poza sobą, do czasu kiedy do stolika podeszła jakaś niska brunetka. Piszczała coś jak nienormalna, o mały włos nie dławiąc się z ekscytacji powietrzem. Zrozumiałam tyle, że kocha Tylera i błaga go o autograf. Steven spojrzał na mnie przepraszająco, po czym podpisał się dziewczynie na piersiach. Uśmiechnęłam się na ten widok. Nastolatka  jeszcze go wycałowała i odeszła niemalże w podskokach. Brunetowi chyba jednak nie było wesoło, kiedy zobaczył małą kolejkę ustawiającą się do naszego stolika.
- Oooo nie, zwijamy się. - Zapłacił i szybko opuściliśmy bar, adorowani przez dziewczyny w różnym wieku. Kiedy siedzieliśmy już w samochodzie Steven odetchnął z ulgą. Nie mam pojęcia co czuł, ale przytłaczające musiały być takie spotkania z tłumami. Ja chyba czegoś takiego bym nie zniosła. Nie lubiłam zbyt dużej liczby osób w moim otoczeniu. Kochałam ludzi, ale kiedy było ich zbyt wielu po prostu traciłam oddech. Najwidoczniej Steven zdążył się już do tego przyzwyczaić. - Sorry za ten incydent w barze. - Rzucił po chwili ciszy.
- Nie ma za co, rozumiem, fani. - Machnęłam na to ręką. Przecież nic wielkiego się nie stało.
- W ramach rekompensaty porywam cię w moje tajne miejsce, do którego prawie nikt nie chodzi. - Puścił mi oczko i przyspieszył. Nawet nie zwracałam uwagi na to, że kierowca jest lekko wstawiony. Intrygowało mnie to "tajne miejsce", do którego dążyliśmy. Chyba rzeczywiście nikt tam nie przebywał, bo jechaliśmy do niego przez jakieś dzikie drogi. Nie za bardzo orientowałam się w terenie, jednak podobało mi się to. - Za kilka sekund, jak wjedziemy do lasku masz zamknąć oczy. Powiem ci kiedy je otworzysz. - Zgodnie z jego poleceniem przymknęłam powieki i czekałam na kolejną komendę. Minęło kilka minut, kiedy samochód stanął. Wtedy się ocknęłam, bo prawie przysypiałam. Nic dziwnego, miałam zamknięte oczy, pojazd lekko kołysał się na drodze, a z głośników wypływały dźwięki "Let It Be" The Beatles.  - Możesz otworzyć. - Zrobiłam tak jak nakazał Steven  i ujrzałam widok, który dosłownie zaparł dech w piersiach. Stromy klif porośnięty kwiatami z widokiem na całe Los Angeles, a z drugiej strony dziewiczy lasek. Tyle cudownych świateł i zapach tych kolorowych cudeniek. Piękno tego miejsca dosłownie mnie poraziło. Byłam tu pierwszy raz, a poczułam się jak w domu. To zdecydowanie były moje klimaty. 
- Steven, tu jest... tu jest niesamowicie! - Okręciłam się dookoła, czując jak wiatr zawiewa mi we włosy. 
-Wiedziałem, że ci się tutaj spodoba. - Uśmiechnął się lekko, po czym biorąc mnie za rękę, zabrał nad same urwisko. Usiedliśmy koło siebie, pozwalając nogom swobodnie zwisać z kamiennej ściany. Oddychałam zadziwiająco czystym jak na Los Angeles powietrzem, spoglądając w gwiazdy. W mieście nie były widoczne, przez miliony świateł,  które wieczorem zalewały stolicę zachodniego wybrzeża. - Skaczemy? - Rzucił po chwili ciszy. W sumie to mogłam to teraz zrobić. Nie miałam nic do stracenia. Żyć szybko, umierać młodo, nieprawdaż? Już chciałam się podnosić do pionu, kiedy zatrzymał mnie ruchem ręki. Wydaje mi się, że myślał, że tego nie zrobię. Jestem postrzelona, podobnie jak i on. Ale to dobrze. Na ziemi potrzeba takich szaleńców. 
- Jestem szczęściarą. - Rzuciłam, nie zastanawiając się nad tym dłużej. - Przebywam w tak magicznym miejscu z tak wspaniałą osobą. - Uśmiechnęłam się, spoglądając na bruneta. Chyba za daleko poleciałam do przodu. Nie kontrolowałam własnych myśli, które przez przypadek wypowiadałam na głos.
- Mogę powiedzieć to samo. - Zrobiło mi się ciepło na sercu. Nie mogąc się powstrzymać, położyłam głowę na trawie i zaczęłam się śmiać. Może to za sprawą alkoholu, a może tak wspaniałej sytuacji. Było mi cholernie dobrze. Wpadłam w taki stan, którego nie da się opisać słowami. Kątem oka widziałam jak Steven uśmiecha się do siebie, spoglądając na mnie co chwila. Przymknęłam oczy i poczułam jak coś jeździ mi po dekolcie. Brunet bawił się kwiatkiem, pochylając się nade mną. - Zawsze jesteś taka radosna? 
- Staram się. - Spoglądałam jak kwiatek przemierza coraz to inne drogi. Łaskotał mnie po obojczyku, po ramionach, szyi. Podobało mi się to. Do tego stopnia, że każdy nowy ruch powodował u mnie lekkie dreszcze.
- Mówiłem ci, że pięknie wyglądasz? - Położył się tuż obok mnie.
- Coś mi się obiło o uszy, dziękuję. - Oparłam się o łokcie. Nagle przyszło mi coś do głowy. - Panie Tyler, a kiedy będzie w końcu wasz występ?
- Już za trzy dni. Mam nadzieję, że się pojawisz. Ciągle pamiętam o tej obietnicy. - Cwaniackim wzrokiem zmierzył moją osobę. 
- Będę musiała kupić jakiś fajny stanik, bo te w kwiatki raczej nie pasują do rzucania na koncercie...
- Ale ja bardzo lubię kwiatki i wzorki i ciapki i panterkę. - Zaczął wymieniać, po kolei licząc na palcach.  Szczerząc się, pokręciłam głową i głośno odetchnęłam. Chyba pora była już się zbierać. Zegarek pokazywał trzecią nad ranem. Czas leciał cholernie szybko, a ja miałam ochotę go zatrzymać. Tak po prostu stanąć w miejscu. Było mi przyjemnie, chciałam aby ten stan się utrzymał chociaż jeszcze przez kilka dni. Chyba jestem hedonistką. - Angel? - Zachrypnięty głos wyrwał mnie z przemyśleń.- Co chciałabyś robić w przyszłości? 
- A skąd to pytanie? - Spojrzałam na niego lekko zdziwiona. 
- Tak się tylko pytam.
- Aaa jasne. Szczerze mówiąc to nie mam pojęcia. Przyszłość to jedna wielka zagadka. Niech życie mnie prowadzi, a samo wyjdzie w praniu. Jakoś specjalnie nie mam planów. Żyję z dnia na dzień i niech tak zostanie. - Wzruszyłam ramionami, dalej gapiąc się w gwiazdy. 
- Wolny duch. - Uśmiechnął się delikatnie. - Dobrze, panno wolny duch, cała się pani trzęsie. Chyba pora wracać. - Podniósł się, po czym podał mi rękę. W świetle spadającego już księżyca wracaliśmy do domu. Steven odwiózł mnie pod samą klatkę. Jak zwykle przybierając głos dżentelmena, podziękował mi za wieczór, a ja jemu. Na pożegnanie pocałowałam go w policzek i zniknęłam za drzwiami klatki. Szczerze mówiąc, to nie chciało mi się spać, kiedy weszłam do domu. Miałam ochotę na odprężającą kąpiel, przy której mogłabym o wszystkim pomyśleć. Jeszcze raz przeanalizować ten piękny wieczór.


~*~

Wracałem powoli do domu, mając wyśmienity humor. Dzięki Angel na chwilę mogłem oderwać się od szarej rzeczywistości. Dziewczyna, a raczej jej charakter zadziała na mnie niczym lekarstwo. Nagle szare ulice Los Angeles stały się takie... inne, kolorowe. Wszystko na ten jeden wieczór zamieniło się w coś lepszego. To niesamowite, jak jeden człowiek potrafi oddziaływać na drugiego.
Uśmiechałem się sam do siebie, jadąc pustymi uliczkami. Już miałem kawałek do domu, jedno skrzyżowanie. Minąłem je w miarę powoli i podjechałem pod sam garaż. Nie patrząc na nic, otworzyłem drzwi i wszedłem do środka. Wszystko było tak jak wtedy, kiedy wyjeżdżałem. Coś mi jednak nie pasowało. Zapach... Czułem czyjś zapach. Wszędzie unosiła się jakaś tandetna wodla kolońska. Miałem już pewne podejrzenia, jednak musiałem to sprawdzić. Ruszyłem na obchód po mieszkaniu. Schodami dostałem się na piętro, kiedy z okolicy mojej sypialni doszedł huk. Szybko ruszyłem w tamtą stronę. Pchnąłem drzwi i zobaczyłem nikogo innego jak Joe. Leżał oparty o ścianę, ledwo co kontaktując. Nie miałem pojęcia jak się dostał do mojej willi, ani czego chciał. Jedno było wiadome, po raz kolejny przesadził. Nieźle się wkurwiłem.
- Perry wstawaj do cholery! - Wydarłem się, a on nagle wykonał moje polecenie, co było dziwne. Gdyby był odurzony jakimś gównem, nie miał by tak dobrej koordynacji ruchowej. Aby go sprawdzić, spojrzałem mu w oczy. O dziwo były normalne, tylko lekko zaszklone. Całkowicie zgłupiałem.
- Billie chce rozwodu... - Mówił prawie płacząc. Nie poznawałem go. 
- Co się stało?- Tym razem przejąłem się jego sytuacją. Coraz częściej był załamany.
- Powiedziała, że już więcej nie wytrzyma. Ma dość. - Głośno wypuścił powietrze z ust, po czym usiadł na łóżko. Coś mnie tknęło. Tak nie mogło być. 
- Poczekaj chwilę. - Rzuciłem do bliźniaka i zbiegłem na dół. Chwyciłem za telefon i wykręciłem numer do willi państwa Perry. Czekałem aż ktoś odbierze. Po siódmym sygnale usłyszałem cichy, zapłakany głos żony Joe. - Billie, musimy porozmawiać. Wiem, że jestem ostatnią osobą z którą chciałabyś konwersować, jednak teraz musimy o tym zapomnieć. Powiedz mi co się stało? - Chyba ją zatkało, albo zastanawiała się jaką dać mi odpowiedź. W słuchawce panowała cicha. - Jesteś? 
-Tak... Steven, ja nie wiem co robić. Nie wytrzymam dłużej. On codziennie bierze coraz więcej, a ja nie chcę tak żyć. - Wybuchnęła płaczem. Zrobiło mi się jej szkoda. Mogłem się jedynie domyślać, co teraz przechodziła. Szczerze jej współczułem. Czasami mi brakowało siły, kiedy patrzyłem na toksycznego bliźniaka, a co miała powiedzieć ona, mając go prawie cały czas przy sobie.
- Słuchaj, Joe pójdzie na odwyk. Ja wszystko załatwię. Zaufaj mi i wybacz mu. Teraz nie myśli tak jak trzeba, ale obiecuję ci, że to się zmieni. Wierzysz mi?- Mówiłem najdelikatniej tylko potrafiłem.
- Yhym... - Pociągnęła nosem, a ja lekko się uśmiechnąłem.
- W takim razie Joe wróci do domu, porozmawiajcie na spokojnie i daj mi jutro znać. Potem pomyślimy co dalej. Dobranoc. - Rozłączyłem się  i wróciłem z powrotem na górę. Joe dalej siedział załamany na łóżku. Nawet nie spojrzał na mnie, kiedy wszedłem do środka. 
- Wracaj do domu. Billie może ci wybaczy, ale jest jeden warunek. - Dopiero teraz się zainteresował. - Musisz iść na odwyk. Pójdziemy razem. Ja też chcę to rzucić... 

 ___________________________________
Rzygam tęczą. Możecie razem ze mną. 
Aby nieco rozwiać wasze obawy, uwaga uwaga, pan Steven boski Tyler niedługo wróci do siebie i będzie tym szalonym muzykiem o postrzelonych pomysłach. Tylko teraz robię z niego jakiegoś pieprzonego romantyka. Później pomieszam te dwie role w jedno i powinno być dobrze.

PS Rozdziały będą się pojawiać co piątek. No chyba, że mi coś wypadnie... 
Wtedy Was poinformuję :) 

Proszę o komentarze ❤️

piątek, 8 sierpnia 2014

II. Życie na krawędzi.



Obudził mnie denerwujący dźwięk telefonu stacjonarnego, wiszącego na korytarzu tuż obok sypialni. Kto normalny dzwonił o tak wczesnej porze? Zegar pokazywał dopiero 6:00 nad ranem. 
Przetarłem oczy i poprawiłem bokserki, po czym szybko ruszyłem w stronę wkurwiającego urządzenia, aby jak najszybciej przestało wydawać piszczące odgłosy.
- Co jest kurwa? - Mruknąłem niezadowolony, układając przed ogromnym lustrem sterczące na wszystkie strony świata włosy.
- Cholera jasna, Steven ratuj! Coś się dzieje z Billie, a ja nie wiem co robić! - Bełkotał z przerażeniem Joe. Najprawdopodobniej był naćpany i nie potrafił myśleć racjonalnie. W pierwszej chwili chciałem rzucić coś w stylu "Co mnie to do kurwy nędzy obchodzi?", ze względu na nienawiść jaką darzyłem blondynę, jednak w porę ugryzłem się w język. Nie chciałem pogarszać stanu znajomości z Perrym. I tak w tej kwestii stąpałem po bardzo cienkiej lince, która w każdej chwili mogła pęknąć, powodując upadek Aerosmith. Grupa nie byłaby już tak genialna bez jednego z toxic twins.
- Co się stało? - Zapytałem z udawanym przejęciem, wywracając oczami.
- No nie wiem! Pieprzyliśmy się, poszła do łazienki, a potem już z niej nie wyszła. Leży na podłodze i się nie rusza! - Krzyczał z przerażeniem w głosie. Trochę rozbawiła mnie pierwsza część historii. Już w głowie układałem sobie kilka ciętych ripost, jakimi mógłbym teraz zgasić toksycznego bliźniaka, jednak tak nie wypadało. Nie teraz. Facet przeżywał chwile grozy. Trzeba było mu jakoś pomóc.
- Zadzwoń na pogotowie, sprawdź czy oddycha i czekaj. Zaraz do ciebie przyjadę. - Uciąłem cicho wzdychając. Sam się sobie dziwiłem, że zdecydowałem się na taki ruch. Już dawno nie robiłem niczego dla przyjaciela, a co dopiero dla jego wkurwiającej żonki. Nie cierpiałem kiedy kobiety odbierały mi gitarzystę z zespołu. Wtedy wszystko powoli się pieprzyło. Może dlatego nie potrafiłem zaakceptować wybranki przyjaciela, zarówno obecnej jak i poprzedniej. Dodatkowo Billie była cwana i zbyt pewna siebie, co jeszcze bardziej mnie denerwowało. Teraz jednak musiałem zapomnieć o wszystkich sporach, negatywnym nastawieniu, zimnych jak lód relacjach i pomóc kobiecie oraz jej spanikowanemu facetowi. Ubrałem się szybko w pierwsze lepsze ubrania i udałem do willi Joe. Schodami wleciałem na górę, gdzie znajdowała się ich sypialnia oraz łazienka. Wszędzie panował syf. Rozbite szkło, podarte firany, rozcięte fotele. Wyglądało to tak, jakby parka miała niezłą kłótnię, jednak nic nie chciałem mówić. Wolałem przemilczeć tą sprawę. Kiedy dotarłem na piętro, usłyszałem jak pod dom podjechała karetką. Odetchnąłem z ulgą, bo gdybym to ja miałbym ją reanimować, to zapewne zrobiłbym jej jeszcze większą krzywdę. Wszedłem do pomieszczenia, gdzie na podłodze leżała blondynka z rozwaloną głową, a koło niej siedział i płakał naćpany Perry. Na kafelkach leżało kilka strzykawek, które od razu podniosłem i schowałem do spodni. Po co mieli mieć jeszcze więcej problemów?
- Cześć Joe. Jak z nią? - Kucnąłem obok pary. Szkoda mi się nawet zrobiło, kiedy widziałem taki przykry obrazek. Gitarzysta bał się o żonę do tego stopnia, że ronił łzy niczym bóbr, szepcząc jej na ucho, "będzie dobrze". Mimo wszelkich zdrad, nadał ją kochał, a ona jego.
- Sam nie wiem. Ja nawet nie wiem jak ten jebany puls sprawdzić! - W końcu na mnie spojrzał. Od razu zauważyłem jego ćpuńskie oczy. Już wtedy mogłem śmiało powiedzieć, że Joe przesadził. Ledwo co sam się trzymał na nogach, a jeszcze starał się podtrzymywać ciało kobiety. Dalej płakał. Aż dziwne, bo prawie nigdy tego nie robił. Był twardy jak kamień, a tu takie zaskoczenie.
Do łazienki wbiegła grupa ratowników. Mnie i Joe automatycznie wypchnięto, aby było więcej miejsca do ewentualnej reanimacji. Wszystko działo się tak szybko. Mężczyźni w kombinezonach krzyczeli jeden przez drugiego i latali w kółko po schodach, przynosząc coraz to wymyślniejszy sprzęt. Kilka chwil, a Billie położono na noszach i wsadzono do karetki. Tylko Perry mógł jechać z nimi. Postanowiłem pędzić za karetką. Tylko tak mogłem teraz wspierać bliźniaka. 

~*~ 

Minął dzień od wypadku. Wszystko na szczęście dobrze się skończyło, nie licząc kilku szwów na głowie dziewczyny. Okazało się, że Billie zasłabła na skutek zobaczenia w łazience tak dużej dawki heroiny jaką zaaplikował sobie tego dnia Joe. Szczerze mówiąc, to nie chciało mi się w to wierzyć. Pokłócili się, byłem tego pewny. Oczywiście za oficjalny powód blondynka podała jakieś powikłania związane z grypą żołądkową, na którą ostatnio chorowała, za co byłem jej niezmiernie wdzięczny. Dobrze, że nie wpakowała zespołu w nowe kłopoty.
- I jak z nią? - Wskazałem palcem na śpiącą za szybką kobietę. 
- Już lepiej. Będzie tu jeszcze tydzień, tak na wszelki wypadek. Nieźle jej się dostało od tego zlewu. - Spojrzał na nią z lekkim uśmiechem, ale i przerażeniem. - Wiesz, chciałbym z nią tutaj być. Moglibyśmy przesunąć koncert chociaż o jeden dzień? 
- Jak chcesz. - Wzruszyłem ramionami niby obojętnie, chociaż w środku się gotowałem. Po raz kolejny żona Perry'ego zakłóciła pracę zespołu. Tym razem nie chciałem jednak rozpoczynać z nim wojny. Nie miałem na to siły.
- Dzięki. Wiesz, ona też jest ci wdzięczna. - Kiwnął na ukochaną. - Mówiła mi to, kiedy powiedziałem jej co się stało. - Z każdym słowem Joe czułem się coraz lepiej. Fajnie było usłyszeć podziękowania ze strony wroga. Zrobiło mi się jakoś cieplej na sercu.
- Nie ma za co. - Rzuciłem tylko i żegnając się z kumplem postanowiłem opuścić budynek. Miałem ochotę jak najszybciej znaleźć się w ukochanym miejscu, do którego chodziłem tylko ja. Niewielki park na obrzeżach miasta, porośnięty dzikimi kwiatami. Tam mogłem się zrelaksować, odpocząć, pomyśleć o czymś pożytecznym. Zazwyczaj wpadałem tam, kiedy miałem dość miasta, ciągłych imprez, hałasu i chaosu związanego z wydaniem płyty. Tam często powstawały piosenki na nowe albumy. Tym razem udałem się do malowniczego parku, aby przemyśleć nową płytę, nad którą zaczęliśmy pracę.
Jechałem do mojego małego raju słuchając największej miłości, Janis Joplin. Kochałem wydzierać się razem z tą utalentowaną kobietą, wyobrażając sobie, że występujemy na jednej scenie. Moje marzenie nie było jednak możliwe, więc trzeba było to sobie jakoś rekompensować w samochodzie, przy słuchaniu jej genialnych płyt.

Oh Lord, won’t you buy me a Mercedes Benz? 
(O Panie, nie kupiłbyś mi Mercedesa?)
 My friends all drive Porsches, I must make amends. 
(Wszyscy moi przyjeciele jeżdżą porsche, muszę sobie jakoś to wynagrodzić.)
 Worked hard all my lifetime, no help from my friends, 
(Ciężko zapracowana przez całe życie, bez pomocy ze strony przyjaciół)
So Lord, won’t you buy me a Mercedes Benz? 
( Więc Panie, nie kupiłbyś mi Mercedesa?)

Kończyliśmy pierwszą zwrotkę, kiedy centralnie przed maską przejechał mi jakiś młody chłopak. W jednej chwili stanęło mi serce. Byłem bliski śmierci!
- Jak jeździsz debilu?! Prawo jazdy to ci Stevie Wonder* dawał, czy jak kurwa?! - Wydarłem się przez okno, nie mogąc kontrolować emocji. O mały włos, a miałbym niezłą kraksę z której nie wiadomo jakbym wyszedł. Można by rzec, że życie po raz kolejny przeleciało mi przed oczami.
Dalej już jechałem bez żadnych przeszkód, tyle że ze wzmożoną ostrożnością. Dotarłem na miejsce. Nareszcie mogłem posiedzieć pod ukochanym drzewem wsłuchując się w śpiew ptaków. Lubiłem takie klimaty, bo gdzieś tam w głębi duszy, pod zasłoną totalnego dupka, chowała się nutka romantyzmu. Dzięki tej cesze powstało kilka utworów. Zawsze kiedy je pisałem, myślałem o jakiejś kobiecie. 
- Właśnie kobiecie... Angel! - Przypomniałem sobie o blondynce, którą miałem spotkać po koncercie. Nie mogłem odpuścić i postanowiłem pojechać do jej przyjaciółki ze sklepu, prosząc o numer dziewczyny. Chciałem zabrać ją na jakiegoś drinka lub do restauracji. Czas najwyższy się za siebie wziąć.

~*~ 

Leżałam na kanapie z woreczkiem lodu na głowie, lecząc kaca po urodzinowych "poprawinach". Jednym okiem spoglądałam na leżącego na oknie kota, który również nie wyglądał za dobrze, a drugie miałam zamknięte ze względu na światło, które mnie raziło.
- Ares, też masz kaca? - Wychrypiałam, starając się uśmiechnąć. Kot tylko mruknął coś cicho i powrócił do poprzedniej pozycji. Stękając wstałam z miejsca i poszłam po aparat. Obiecałam sobie, że pójdę na sesję właśnie dzisiaj. Nie mogłam tak po prostu odpuścić ze względu na wczorajszą nieodpowiedzialność. Nieco chwiejnymi krokami przemieszczałam się po mieszkaniu, starając się znaleźć odpowiednie ubrania do wyjścia. Stare trampki, jakaś letnia sukienka i oczywiście okulary przeciwsłoneczne. W taką pogodę nie wyobrażałam sobie, aby ich nie zabrać. Kiedy wszystko miałam, wyszłam na zewnątrz. Za cel obrałam sobie jeden z nielicznych w mieście stawów. Było tam jakoś magicznie, jak nie w tym mieście. Motyle, kwiaty, szumiące liście. Wszędzie pełno ciekawych obiektów do fotografowania. Jednym z nich, który przyciągnął moją uwagę był śmieszny kamień w kształcie genitaliów męskich. Takich cudów to jeszcze nie widziałam. Nie mogłam nie pstryknąć fotki. Pochyliłam się lekko, parskając śmiechem i nacisnęłam na mały, błyszczący w słońcu przycisk. 
- Kurwa kobieto radzę ci, zwijaj się stąd. Nie wiem ile pociągnę patrząc się na twój tyłek. - Momentalnie się obróciłam i zobaczyłam jakiegoś spitego kolesia.
- Panie kochany, to się pan obróć i będzie po problemie. - Uśmiechnęłam się serdecznie, po czym odchodząc kilka metrów dalej usiadłam na polanie. Zaciągnęłam się zapachem bajecznie wyglądających kwiatów i przymykając oczy wsłuchałam się w odgłosy natury. Uwielbiałam tak sobie siedzieć, zgrywając się z przyrodą, która jest taka piękna i... magiczna.
~*~

*Stevie Wonder - niewidomy muzyk popowy. (Broń Boże nic do niego nie mam. To było tylko takie powiedzonko.)


________________________________________________
Cóż, dzisiaj chyba nie mam nic ważnego do powiedzenia, poza jękami błagającymi o komentarze, które są cholernie motywujące. 

piątek, 1 sierpnia 2014

I. Kolorowe kajdanki.



Wieczorem usiadłem w salonie i beznamiętnym wzrokiem wgapiałem się w telewizję. Pogodynka z cyckami na wierzchu zapowiadała prognozę pogody na następne kilka dni. Nawet nie skupiałem się na tym co wyświetlał kolorowy ekran. Myślałem nad czymś zupełnie innym. Po raz kolejny we znaki dawała mi się stęskniona do miłości dusza. Półmrok panujący w pokoju jeszcze bardziej nasilał odczucia. Porzucenie i pustka. Niby byłem żonaty, jednak wszystko się rozpadało i tak naprawdę to byłem sam. Nie chciałem ciągu tego chorego przedstawienia. Psychicznie byłem na skraju załamania. Za dnia było pięknie, cudowny teatrzyk mówiący "wszystko jest okey", a wieczorem... szkoda gadać. Wszędzie problemy, a znikąd pomocy. Przyjaciele nie wystarczali. Potrzebowałem kogoś więcej, aby odnaleźć się w tym syfie, wrócić na dobry szlak. Cholernie chciałem znaleźć tą jedną jedyną. Taką, której mógłbym powiedzieć wszystko, bez obawy o nagłówki gazet następnego dnia. Taką, której mógłbym się wyżalić, pochwalić, wypłakać. Taką, która by mi bezgranicznie wierzyła i kochała. Jednak czy taka istniała? A nawet jeśli, to czy byłbym w stanie ją odnaleźć? Przecież tyle razy próbowałem. Tyle razy z sercem na dłoni podchodziłem do kobiet, a one i tak  po jakimś czasie mnie odrzucały, zaślepione korzyściami wynikającymi z rozstania. Zwykłe materialne szmaty... A może to we mnie był jakiś problem... Sam nie wiedziałem. Tak czy inaczej, zraziłem się niejednokrotnie, a mimo to dalej szukałem. Byłem naiwny? A może po prostu pragnąłem szczęścia? Chciałem poukładać sobie życie. Rzucić dragi, wydać kolejną płytę, zająć się chociaż troszkę małą Liv, owocem romansu z puszczalską fotomodelką Bebe Buell oraz Mią, dzieckiem zrodzonym z "miłości" do prawie byłej żony Cyrindy Foxe. Z drugiej strony cholernie się bałem. Bałem się, że popadnę w rutynę, stracę twarz w świecie rock and rolla, a nie daj Boże, zniknę z niego na zawsze! Tego bym chyba nie przeżył. Musiałem tworzyć muzykę. Muzyka była dla mnie najlepszą kochanką. Tyle razy już mnie wykiwała, a dalej ją kochałem. Przez nią wybiłem się na sam szczyt, a z drugiej strony spadłem na sam dół. Moje życie przypominało pieprzoną windę lub największy w świecie rollercoaster.
- Ej ty na górze, powiedz co ja mam kurwa teraz zrobić? Co? - Uniosłem oczy ku białemu sufitowi, starając się uspokoić. Policzyłem do dwudziestu, tak aby uniknąć głupich wybryków ze swojej strony, których mógłbym żałować i wyszedłem, aby udać się do sypialni. Po raz kolejny zimna pościel, która tak dawno nie gościła żadnej wartościowej kobiety. Cyrindy nie było tutaj już od kilku miesięcy... Chociaż ona nie była jak się okazało, kimś wartym uwagi.
Starałem się zasnąć i uciec do innego świata. Na tą polanę, na której widziałem beztroską dziewczynę. Taką jak... Angel? Była prawie identyczna jak ta, która objawiała mi się po nocach. Te oczy, uśmiech, strój, styl a'la na lata 60. Taka sama. Może to rzeczywiście coś znaczyło? Albo miałem chore urojenia...

~*~ 


Siedząc na balkonie grałam cicho "Blowin' In The Wind" Boba Dylana. Było tak przyjemnie. Ciepły wiatr rozwiewał mi włosy, przez co czułam się cholernie wolna. Niewielki podmuch wystarczył, abym mentalnie przeistoczyła się w ptaka. W środku rozpierała mnie jakaś pozytywna energia, przez którą miałam ochotę skakać. Prawie zawsze tak miałam. No wiadomo, czasami zdarzało mi się wpadać w stan melancholii, wewnętrznego smutku, którego nie potrafiłam opanować bez odpowiedniej dawki muzyki. Można powiedzieć, że rock n' roll był takim moim małym, sekretnym lekarstwem. Wolałam siedzieć w mieszkaniu, przesłuchując płyty, niż jak inne laski chodzić do baru i upijać się do nieprzytomności, a następnego dnia budzić się w objęciach jakiegoś obcego faceta. Oczywiście abstynentem to ja nie byłam, o nie! Wręcz przeciwnie. Lubiłam sobie od czasu do czasu wypić, jednak wszystko mieściło się w granicach zdrowego rozsądku. Podobnie było z innymi używkami, co nieco różniło mnie od lasek z Sunset.
W sumie sama nie wiedziałem czemu mieszkałam właśnie w Los Angeles. Mieście z królującym pudlowatym glam rockiem, którego nie znosiłam. Ugh... Okropne.  Kiedyś może i rzeczywiście LA miało klimat. Teraz jednak go utraciło. Nie pojawiały się tam takie zespoły jak Led Zeppelin, czy Aerosmith, a zastępowały je Motley Crue, czy Poison. Jedyną nadzieją była grupa Guns N' Roses, która właśnie nagrywała swój pierwszy krążek. Co prawda wyglądali jak glamowe cioty, jednak coś ich odróżniało od pozostałych zespołów. Miałam okazję słyszeć  Gunsów w The Roxy. Grali głównie covery np. Mama Kin - Aerosmith, jednak robili wrażenie. Wokalista miał bluesowe poczucie rytmu i głos z pokaźną skalą. Kudłacz grający na gitarze prowadzącej obchodził się z instrumentem jak z kochanką. Na scenie starał się pieścić ją niczym najpiękniejszą kobietę. Kolejny gitarzysta, tym razem rytmiczny skradł mi serce. Swoją grą tak bardzo przypominał Keith'a Richards'a, że pokochałam go od razu. Dodatkowo był taki urzekający z samego wyglądu. Luźne koszule, kapelusze. Pasował do mnie idealne. Przeciwieństwem rytmicznego był wysoki punk w tlenionych włosach, agresywnie szarpiący struny swego białego basu. Ubierał się jak młodsza kopia Sid'a Vicious'a. W zespole był jeszcze perkusista. Jednak on nie wyróżniał się niczym szczególnym, poza uśmiechem. Miał przeciętne umiejętności, jednak w Gunsach sprawował się idealnie. Pięknie uzupełniał całość, co sprawiało magiczne wrażenie. Chciałam ich poznać. Wyglądali na całkiem sympatyczną bandę. Taką grupę wyrzutków z ulicy, żyjących wyłącznie dla muzyki. Coś jak na początku Aerosmith. Boskie Aerosmith... Dalej nie mogłam uwierzyć, że spotkałam Stevena. Coś co jeszcze kilka dni temu było snem, nagle stało się prawdą. Jako nastolatka rozpływałam się na widok wokalisty tej grupy, a co dopiero kiedy słuchałam go za pomocą wysłużonego adapteru mamy. Kolekcjonowałam wszystko co było związane z Aerosmith. Albumy, plakaty, koszulki, naszywki, rysunki wykonane przez Emily von Marley. Byłam zakochana w ich muzyce. Ta grupa pociągała mnie bardziej niż Led Zeppelin czy Deep Purple, które również wielbiłam.
Z przemyśleń wyrwał mnie dzwonek do drzwi. Bez pośpiechu wstałam i powlokłam się w kierunku źródła dźwięku. Ktoś był niezłym natrętem, bo naparzał ile wlezie.
- Pali się, czy co? - Zapytałam z wyrzutem, wpatrując się w obcego mężczyznę. Był ubrany w mundur, pewnie policjant. Od razu zrobiło mi się słabo. Po co on tutaj? Sprowadzi same kłopoty.
- Jest pani aresztowana za nielegalne posiadanie marihuany. - Obrócił mnie i zakuł w kajdanki. Wszystko działo się tak szybko, że nie miałam czasu na myślenie. - Pojedzie pani z nami.
- Ale to chyba jakaś pomyłka! - Krzyczałam, szarpiąc się na boki. Nic to nie dawało poza przeszywającym bólem z nadgarstkach. - To nie możliwe! Skąd niby miałabym mieć marychę? Przecież...
- Wszystkiego dowie się pani na komisariacie. - Wszedł mi w zdanie fiut jeden. Chciał abym się zamknęła czy co? Dwójka innych policjantów rozpoczęła przeszukiwanie mieszkania. Tego było za wiele. Nie mieli prawa grzebać w moich rzeczach! No dobra mieli... Nic nie mogłam poradzić, bo zabrano mnie na posterunek policji. Szłam przez ciemny korytarz, do jakiegoś małego pomieszczenia. Po plecach przeszły mi ciarki. Nie lubiłam takich klimatów. Wolałam jasne miejsca, pełne światła, a nie zapchlone, ciemne dziury! 
Mundurowy otworzył metalowe drzwi. Nagle z pokoju przesłuchań doszły wesołe krzyki, co nieźle mnie zdziwiło. Torturują ich jakimiś łaskotkami czy co do cholery?!
- Niespodzianka! Wszystkiego Najlepszego Angie! - Zobaczyłam Adama wyskakującego z rogu pokoju, a za nim Grace. Dwójka postrzelonych zapaleńców rocka oraz metalu. Myślałam, że zaraz się popłaczę. Tylko nie wiedziałam czy ze szczęścia, ulgi, czy może raczej złości. Najważniejsze, że nie musiałam siedzieć w areszcie.
- Wy naprawdę chcecie abym zeszła z tego świata?! O mało co się nie zsikałam jadąc tutaj! - Śmiali się jedno przez drugie. Wszyscy znajomi również mieli banany na twarzach. Bezczelne bestie! - Eee... Ale wiecie, że urodziny mam dopiero jutro? - Przypomniałam sobie ostatniej chwili. Przecież urodziłam się 13 lipca, a nie 12.
- Mówiłem ci! -  Adam krzyknął  z wyrzutem w stronę swojej siostry.
- No dobra. - Pokazała mu język. - To masz taką imprezę przed urodzinową. Jutro będą poprawiny! - Rzuciła wspaniałomyślnie i wręczyła mi spory prezent. Reszta również podawała kolorowe torby i pudełka, które podstawieni policjanci zawieźli do mojego mieszkania. 
Całą paczką poszliśmy do Troubadour. Po drodze śmialiśmy się i żartowaliśmy, jak to mieliśmy w zwyczaju, a ludzie patrzyli się na nas jak na odszczepieńców. Jakoś im się nie dziwiłam, bo przecież przez chodnik przemieszczała się kolorowa hołota jakiś popaprańców. Każdy z innej subkultury. Ja wyglądałam jak hipiska, Adam i Grace jak typowe metale, Emily jak rastawoman. Pojawili się też punki, a nawet jeden przedstawiciel grupy ludzi słuchających muzyki dance. Najlepsze było to, że każdy potrafił się z sobą dogadać, ba! Świetnie bawić! Razem piliśmy, tańczyliśmy, wymienialiśmy się spostrzeżeniami na wszelakiego rodzaju tematy. Czas wtedy leciał niemiłosiernie szybko. Tak było i tym razem. Ani się obejrzałam, a wielki zegar wiszący na pokrytej czerwonym materiałem ścianie wskazywał godzinę 2:00.
- Sorry, ale my musimy się już zbierać. Jutro mamy wyjazd o 6:00 nad ranem. Dziękujemy za wszystko. - Camille i West wstali i pożegnali się ze wszystkimi, po czym obejmując się wyszli z lokalu. Tuż po nich zaczęli się zbierać inni ludzie. Nawet nie zwracałam na to uwagi. Powoli traciłam kontakt z rzeczywistością. Musiałam przestać pić, aby jutro nie zdychać z powodu kaca. Dobra, jeszcze tylko ten "ostatni drink".
- Kochani, wiecie co? - Dostałam pijacką czkawkę. Cholera. - Ja chyba muszę już iść. Jutro nie wstanę z łóżka, a mają być poprawiny. - Uśmiechnęłam się szeroko i próbowałam wstać. Skończyło się to tylko ponownym klapnięciem na kanapę. Rozbawiony Adam pomógł mi wstać i ubrać się w jeansową katanę. W barze zostawił bawiącą się z kumplami siostrę i postanowił mnie odprowadzić. Jak słodko. Teraz snuliśmy się powoli przez oświetlone neonami ulicę, starając się dotrzeć do domu. Świat wirował dookoła, dźwięki stawały się coraz mniej słyszalne, a światła zamazane.
- Słodka Janis, Adam, ja się zaraz zrzygam! - Krzyknęłam, podbiegając w stronę najbliższych krzaków i o mały włos nie potykając się o własne nogi, lądując tym samym na betonie. Nachyliłam się nad roślinami, po czym podniosłam się do pionu. - Ups, fałszywy alarm. - Zmrużyłam oczy, robiąc głupkowaty uśmiech. Chwila moment, a nie spadłabym na ziemię. Znowu. Gdyby nie chłopak już dawno miałabym zdartą twarz. Dobrze, że czuwał. Dzielny z niego harcerz. Złapał mnie w ostatniej chwili i chyba postanowił zanieść na rękach ten kawałek. Miło z jego strony.
- Ej Romeo, powodzenia. - Usłyszałam jakiegoś kolesia, jednak nie chciało mi się wychylać za ramię Adama. Jedyne co spostrzegałam to uśmiech brunetka i puszczone przez niego porozumiewawcze oczko do nieznajomego. Miałam nadzieję, że na nic nie liczył. Nie byłam w stanie palcem ruszyć, a co dopiero... Stop! Stop! Stop! To jest Adam, a nie jakiś przypadkowy, napalony fagas z ulicy.
- Jesteśmy na miejscu. - Szepnął i postawił mnie na ziemię. Ledwo co kontaktując znalazłam klucz, po czym na czuja starałam się go włożyć w dziurkę. Udało się.
- Dziękuję ci, jesteś kochany. - Pocałowałam go w usta, po czym zniknęłam za drzwiami. Odetchnęłam z ulgą, kiedy byłam już sama. Nie za bardzo uśmiechało mi się mieć teraz czyjeś towarzystwo. Chciałam jak najszybciej trafić do wyrka. Ostatnimi siłami doczołgałam się do łóżka, na które padłam zmęczona. Rejestry jakie odbierałam przed zaśnięciem to dźwięk karetki mknącej przed blokiem, przekleństwa sąsiada, szczekanie psa, a potem już nic. Odleciałam.


________________________________

I mamy rozdział 1. Nie wiem co o nim myśleć. Chyba Was zawiodłam...

Dobra, ale koniec przynudzania! Muszę się czymś pochwalić. (Taka ze mnie chwalipięta.)
Wczoraj miałam okazję poznać panów ze Skid Row, którzy dali mi autografy. Scotti to mnie nawet przytulił (WYGRAŁAM ŻYCIE *.*).  Byli zajebiści i bardzo sympatyczni (Może dlatego, że czekałam na nich tylko ja i jakiś jeden chłopak, w temperaturze 10 stopni, będąc w topie i krótkich spodenkach? XD) Mam nadzieję, że kiedyś ich jeszcze zobaczę.




To chyba tyle xD Proszę o komentarze odnośnie rozdziału. Będzie mi bardzo miło, jeśli wyrazicie swoje zdanie na temat mojej twórczości :)
Love,
Chelle

Szkielet Smoka Zaczarowane Szablony